Egzaminy zewnętrzne zapraszamy na zewnątrz!


Po co nam egzaminy zewnętrzne?

"Bo to będzie na egzaminie!" - uniwersalna odpowiedź na pytanie po co uczniowie mają się uczyć danej rzeczy. Słyszeliśmy to jako uczniowie, słyszymy jako rodzice i niestety nadal zbyt często mówimy to jako nauczyciele. Dlaczego egzaminy zewnętrzne są tak ważnym elementem naszego systemu edukacji? 

Pierwszą odpowiedzią jaka mi się nasuwa jest to, że pozwalają uczniom mieć równe szanse w dostępie do edukacji na poziomie szkoły średniej i na poziomie studiów. Taki sam egzamin w całym kraju daje możliwość wyrównania szans, bo niezależnie od tego do jakiej szkoły się chodziło i kogo się zna, egzamin jest obiektywnym sprawdzianem wiedzy i umiejętności dla wszystkich uczniów. Po drugie, egzaminy zewnętrzne są jednym z głównych narzędzi analizy efektywności systemu edukacji. One pokazują, które szkoły wypełniają swoje zadanie najlepiej i dają uczniom wiedzę oraz umiejętności uprawniające do wstępu do kolejnych najlepszych szkół i uniwersytetów.

Ale czy na pewno tak jest? 


Głos nauczycieli

Tyle jeśli chodzi o teorię, bo praktyka pokazuje inny obraz rzeczywistości. Fakt, że egzaminy zewnętrzne są tak istotnym elementem przy rekrutacji do szkoły średniej i na studia generuje całą masę niepożądanych zachowań. Z punktu widzenia nauczycieli, odczuwalna jest silna presja na "zrobienie wyniku" czyli takie przygotowanie uczniów, które pozwoli im uzyskać możliwie najwyższe rezultaty przy zachowaniu zgodności z procedurami egzaminacyjnymi. Nauczyciele słyszą często od dyrektorów, że od wyniku egzaminów zależy przyszłość nie tylko uczniów, ale również szkoły i jeśli nie będzie wysokich wyników to będą konsekwencje. Czasami przeradza się to w tak absurdalne sytuacje jak karanie nauczyciela za to, że jego uczniowie skupieni na byciu nastolatkami uzyskali z egzaminu wynik "zaledwie" kilkanaście punktów procentowych wyższy od średniej krajowej. Oczywiście kary nie są formalne, ale nauczyciel może przestać mieć zajęcia w tej samej sali, nie dostać nowego komputera, mimo że dookoła wszyscy mają wymieniane sprzęty. Ponadto, nauczyciel może mieć zmianę klas, które uczy, co zmusza go do dodatkowej pracy przy ustalaniu zasad współpracy, docieraniu się z grupą. 

Te zabiegi motywują nauczyciela do pogłębionej analizy arkusza egzaminacyjnego, żeby wymyślić techniczne chwyty na poprawę rezultatów. W konsekwencji, zamiast uczyć dzieci ważnych w życiu umiejętności oraz wiedzy, nauczyciel skupia się na strategiach rozwiązywania zadań testowych i wymyślaniu co najczęściej jest na egzaminie i na czym warto się skupić, żeby uczniowie lepiej ów egzamin napisali. Czy nauczyciel czuje się winny? Tak, bo przecież to co musi robić to nie edukacja a szkolenia z pisania egzaminów. Niestety, przez to, że nauczyciele tkwią od ponad dwudziestu lat w takim stanie rzeczy, coraz więcej z nich ocenia swoją pracę bardzo dobrze tylko na podstawie uzyskanych wyników z egzaminów zewnętrznych. To znak, że system zmienia człowieka i nawet jeśli chciałby się on zbuntować przeciwko niemu to nie może, bo za rogiem czyhają negatywne konsekwencje.


Co sądzą uczniowie?

Z punktu widzenia ucznia, egzaminy zewnętrzne są źródłem ogromnej presji. Matura jest jeszcze do przeżycia, bo można ją poprawić przez pięć lat po zdaniu, ale test ósmoklasisty to jedna szansa na sukces, lub porażkę. Warunkiem dostania się do wymarzonej szkoły średniej jest uzyskanie wysokiego wyniku z egzaminów. O dobrym wyników marzy nie tylko uczeń, ale również jego rodzice, dziadkowie, nauczyciele, dyrektor i cała szkoła. Sporo zainteresowanych, ale to na uczniu spoczywa obowiązek wykonania zadania. Jak ma dobrze wypełnić misję, kiedy z każdej strony cały czas słyszy pytania o to czy się uczy, czego już się nauczył i dlaczego się nie uczy. Nikt nie interesuje się jego życiem i tym co przeżywa. Wszystkim zależy na dobrym wyniku i uważają, że przez ciągłą kontrolę i zadawanie niewygodnych pytań pomogą dziecku osiągnąć cel. 

Taki rodzaj stresu może być trudny do wytrzymania dla najodporniejszych jednostek nie wspominając o bardziej wrażliwych osobach. Jakie są konsekwencje opisanej sytuacji? Uczeń może się spiąć, wytrzymać ciśnienie, nauczyć się mimo przeciwności i zrobić swoje czyli napisać dobrze egzamin. Ale równie dobrze może się zablokować pod wpływem ciężaru spoczywającego na nim, co będzie się manifestowało brakiem zainteresowania nauką, lub nawet uczęszczaniem do szkoły. Uczniowie mogą buntować się przeciw szkole i rodzicom generując konflikty, a w konsekwencji, nie wykonując ani poleceń ani próśb ani gróźb opiekunów. Brzmi znajomo? Każdy z nas może podać przykłady takich sytuacji ze swojego życia lub z życia kogoś z otoczenia. Nikt jednak nie pyta co za tym stoi co doprowadziło młodego człowieka do podejmowania tych pozornie nieracjonalnych decyzji, które tak naprawdę są nieświadomym wołaniem o pomoc.


Najbardziej zestresowani rodzice

Z perspektywy rodziców, rok szkolny w którym ich dziecko podchodzi do egzaminów zewnętrznych jest często bardzo stresującym czasem. Jak to? Przecież rodzice nie podchodzą do egzaminów, więc po co się przejmują? - mógłby ktoś pomyśleć. Rzeczywistość jest często taka, że stres dzieci udziela się wszystkim członkom rodziny. Opiekunowie widząc, że dziecko źle znosi nadmiar obowiązków, próbują mu pomóc. Robią co mogą, by ich pociecha przygotowała się do egzaminu, którego wynik pozwoli jej w przyszłości prowadzić życie na jakie zasługuje, czyli najlepsze jakie można sobie wyobrazić. Możemy zidentyfikować cały wachlarz działań podejmowanych przez rodziców od bardzo surowych metod takich jak zamykanie dziecka w pokoju bez multimediów, żeby się uczyło przez kilka godzin, poprzez ciągłą kontrolę postępów dziecka, aż po uruchomienie wszelkich znajomości mogących przyczynić się do lepszego przygotowania dziecka do egzaminów. 

Problem w tym, że bardzo rzadko wśród wachlarza działań występuje pogłębiona rozmowa z dzieckiem o tym, czego potrzebuje, co je boli i czym się martwi. Kilka krótkich pytań rodziców i jeszcze krótszych odpowiedzi dziecka nie kwalifikuje się jako rozmowa. Często bywa tak, że ambicje rodziców tak mocno wpływają na dziecko, że ono, nie chcąc zawieść najbliższych, pogrąża się w wizjach konsekwencji swojej porażki i w rezultacie blokuje się. To prowadzi do jeszcze większych zmartwień rodziców, kolejnych działań i rosnącej frustracji w całym domu.


Czym dla szkoły są egzaminy?

Szkoła, jako instytucja, traktuje egzaminy zewnętrzne jako wyznacznik efektywności oraz, jeśli wyniki szkoły są dobre, kartę przetargową w rozmowach z organem prowadzącym na temat dodatkowego finansowania. I tak naprawdę o tę kwestię wszystko się rozbija. Pieniądze idące za dobrymi wynikami prowadzą do wynaturzenia całego systemu po to by uczniowie mogli mieć więcej godzin przedmiotów wiodących w szkole i mogli lepiej się przygotować do egzaminów i życia. Rezultat jest odwrotny do zamierzonego, bo po osiągnięciu określonego pułapu uczniowie przygotowują się co najwyżej na podobnym poziomie co roku, a czasami gorzej. 

Indywidualne placówki mają ograniczone pole manewru, ponieważ nieuleganie presji na wyniki może oznaczać dla nich mniej godzin z kluczowych przedmiotów oraz w konsekwencji gorszy i mniejszy nabór, ponieważ najlepsi uczniowie z reguły szukają szkół oferujących jak najwięcej wszystkiego. Pomijając to, że jest to chybiona strategia ze strony uczniów, która powinna być zastąpiona innym myśleniem o edukacji najlepsi uczniowie zasługują na warunki odpowiadające ich pracowitości. Niestety, mało jest innych równie wymiernych wskaźników, mogących posłużyć za argumenty w rozmowach z organem prowadzącym o przyszłości szkoły. 


Radykalne zmiany!

Skoro egzaminy zewnętrzne są źródłem wielu problemów dla głównych interesariuszy szkoły, to może zamiast próbować na siłę dostosować ucznia do systemu, powinniśmy postąpić odwrotnie i tym razem dostosować system do ucznia? Moja propozycja jest radykalna i brzmi:Zlikwidujmy ogólnokrajowe egzaminy zewnętrzne! 

Na pewno u części z was w tym momencie odzywa się czerwona syrena krzycząca: To bez sensu! Przecież na podstawie egzaminów dokonuje się rekrutacji do szkół i na studia, bez nich popadniemy w totalny chaos! Poza tym, jeśli zrezygnujemy z egzaminów, to tylko przerzucimy w ten sposób  na szkoły i uczelnie odpowiedzialność za przeprowadzanie egzaminów wstępnych jak to miało miejsce kiedyś. Będziemy mieli do czynienia z kumoterstwem, korupcją i szarą strefą korepetycji przygotowujących do egzaminu. 

Argumenty powyżej są jak najbardziej trafne i Ci z nas którzy nie pamiętają dawnych czasów, powinni wiedzieć, że kiedyś im bardziej prestiżowy był kierunek studiów tym większe było prawdopodobieństwo wystąpienia wcześniej wymienionych zjawisk. Natomiast nasuwa mi się pytanie czy dzisiaj rzeczywiście mamy tak szczelny system, że nie można się dostać tylnymi drzwiami do pożądanej placówki edukacyjnej jeśli ma się znajomości? Myślę, że każdy z nas może odpowiedzieć sobie indywidualnie na to pytanie, biorąc pod uwagę doświadczenia swoje oraz znajomych, przyjaciół i rodziny. Ponadto, prestiżowe szkoły i uczelnie wymagają więcej od kandydatów, bo wyniki egzaminów są zbyt spłaszczone, żeby stanowić jedyną podstawę w procesie rekrutacyjnym. Dlatego uczniowie zdobywają punkty za wolontariat, sport, konkursy wiedzy, aktywność społeczną w samorządzie i innych organizacjach. Na uczelniach wyższych na międzynarodowe specjalizacje są dodatkowe wypracowania do napisania, lub egzaminy z wiedzy o tematyce studiów, np. z wiedzy o prawie. Czy w związku z tym, rzeczywiście kluczowym elementem systemów rekrutacji powinien pozostać krajowy egzamin dla wszystkich uczniów?


Do szeregu równaj!

źródło: https://tinyurl.com/rv4rhmm

Równanie wszystkich do jednego poziomu jest w sprzeczności z ideą indywidualizacji procesu edukacyjnego. Większość szkół, zarówno ogólnokształcących jak i zawodowych, ma swoją specyfikę i specjalizację. Dzięki dostosowaniu testu rekrutacyjnego do specyfiki danej szkoły, istniałaby możliwość lepszego dopasowania szkoły dla ucznia biorąc pod uwagę jego umiejętności i wiedzę, bez konieczności pisania jednego testu decydującego o wszystkim. W przypadku przejścia ze szkoły podstawowej do średniej, z wykorzystaniem systemu takiego jak np. Nabór moglibyśmy stworzyć bazę testów wstępnych do każdej szkoły średniej  które uczniowie pisaliby w szkołach macierzystych według harmonogramu.  I tak wszyscy chętni do uczęszczania do LO X pisaliby test jednego dnia o tej samej godzinie, a wszyscy chętni do uczęszczania do Technikum Y pisaliby test innego dnia o tej samej godzinie. Ze względów organizacyjnych, najlepiej gdyby testy były pisane online i automatycznie sprawdzane. To oznacza konieczność zakupu odpowiedniej ilości komputerów/tabletów ale i tak zmierzamy w tym kierunku, więc prędzej czy później posiadanie komputerów w większej ilości będzie standardem w każdej szkole. 

Jeśli chodzi o uczelnie wyższe, tutaj potrzebny byłby system egzaminów wstępnych tworzonych przez uczelnie wyższe w Polsce oraz egzamin honorowany przez uczelnie zagraniczne, dostosowany do specyfiki uczelni, np. humanistyczny, ścisły, lub inny stworzony zgodnie z wymogami uczelni zagranicznych. Taki egzamin działałby jak certyfikat potwierdzający znajomość języka, czyli stanowiłby dowód posiadania kompetencji bez konieczności uczenia się bardzo dużej ilości niepotrzebnych treści z przedmiotów innych niż wiodące. 


Wątpliwości..

Zdaję sobie sprawę, że na pierwszy rzut oka moja propozycja wygląda jak zamiana jednego egzaminu na kilkadziesiąt egzaminów. Ale tak naprawdę decentralizacja egzaminów doprowadzi do przerzucenia ciężaru z nauki do testu ósmoklasisty lub matury, na treści i umiejętności bardziej uniwersalne i przydatne w życiu, bez których nie da się rozwiązać żadnego problemu. Oprócz tego, zyskując kilka szans na napisanie testu wstępnego do szkół i uczelni wyboru, uczniowie po pierwsze dostają poczucie bezpieczeństwa bo mają kilka szans na sukces. Po drugie, mogą skupić się na kwestiach naprawdę im przydatnych, eliminując elementy mniej istotne w szkole lub uczelni wyższej ich wyboru. 


Zalety nowego rozwiązania

Z perspektywy szkół powinniśmy pamiętać, że komisje rekrutacyjne tych instytucji chciałyby mieć jakieś potwierdzenie twardych umiejętności uczniów, pokazujące predyspozycje do uczęszczania do danej szkoły. Natomiast forma testu mogłaby być bardziej dostosowana do specyfiki danej szkoły. To oznacza, że w teście do technikum samochodowego mogłoby pojawić się więcej pytań z zakresu termodynamiki, elektryczności, niż z astronomii, a w teście do LO znanego z dobrego biol-chemu przygotowującego do studiów medycznych byłoby być więcej pytań o anatomię człowieka, a mniej skrzypy i widłaki. 

Kolejną zaletą decentralizacji egzaminów byłby większy spokój rodziców, których pociechy nie musiałyby stawiać wszystkiego na jedną kartę w ósmej klasie szkoły podstawowej. Teraz młodzi ludzie kończąc podstawówkę nie są nawet wystarczająco dorośli, żeby pójść do pracy, a już mają wziąć na swoje barki wizję całej swojej przyszłości. Dla rodziców moja propozycja mogłaby dać poczucie ulgi oraz dać szansę na wykorzystanie rozłożonego w czasie procesu rekrutacyjnego do wsparcia dziecka. Kiedy dziecko startuje do pięciu szkół,  dostaje pięć szans na zakwalifikowanie się do szkół w których widzi siebie jako ucznia. To lepsze rozwiązanie niż, jeden egzamin, nawet jeśli jest rozłożony na trzy dni pisania.


Nobody's perfect

Czy opisane rozwiązanie jest perfekcyjne? Pewnie nie, ponieważ nie biorę pod uwagę wielu czynników, ze względu na brak świadomości ich istnienia, lub ograniczone miejsce na wpis blogowy. Wiem jednak, że jeśli chcemy mieć nadzieję na jakąkolwiek pozytywną zmianę w naszym systemie edukacji, to warto zacząć od najbardziej stresogennego czynnika dla wszystkich będących w systemie edukacji, mianowicie od egzaminów zewnętrznych. Wszelkie nowe wizje edukacyjne takie jak zwinna edukacja, praca metodami projektowymi, korzystanie z autentycznych materiałów, omawianie kazusów, tworzenie oryginalnych przydatnych w praktyce treści, nauka umiejętności miękkich, czy dbanie o relacje i dobrą komunikację będą tylko wyjątkowymi przypadkami dopóki nie zniesiemy powodu, dla którego nasz system edukacyjny jest tak skostniały i nie dopuszcza żadnych powiewów edukacyjnej świeżości. Zgadzam się, że jest to ruch pod prąd nawet na skalę globalną, ale taki ruch jest potrzebny w polskiej edukacji, żebyśmy dali dyrektorom, nauczycielom oraz uczniom szansę na prawidłowy rozwój w nowocześnie zorganizowanej szkole.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz